niedziela, 19 czerwca 2016

EKRAN vs STRONA, czyli co autor miał na myśli.


To już koniec roku szkolnego, wszystkie oceny są już wystawione. To dlaczego by sobie nie odpocząć? Włączyć film, najlepiej jakąś ekranizację, której się jeszcze nie widziało, położyć się na łóżku i zrelaksować. Szkoda, że zamiast relaksu dostaje się palpitacji serca.
Czyli czeka nas post o ekranizacjach.
Poruszyłam już ten temat w jednym wpisie, lecz jedynie powierzchownie nawiązałam do tego, dlaczego nie warto chodzić z fangirl do kina.
Kiedy już decydujesz się na obejrzenie wielkiego dzieła, jakim jest przeniesienie twojej być może ulubionej książki na ekran, nie oszukujmy się, masz wysokie wymagania. Cóż, może to przez to, że oglądnąłeś Igrzyska Śmierci ponad pięć razy i uważasz, że każda ekranizacja powinna być tak wierna.
Ale ci, którzy produkują takie rzeczy lubią robić nas w konia. Zwiastuny niemalże odzwierciedlające książkę, mnóstwo stillsów, dzięki którym już zaczynasz się ślinić gdy myślisz o premierze. Pozory często mylą.
Na monitorze wyświetla się tytuł filmu. W tym momencie rozpoczyna się twoja przejażdżka na emocjonalnym rollercoasterze. Póki wszystko zgadza się z treścią książki, jesteś wniebowzięty. Jedziesz do góry w swoimi małym różowym wagoniku, szczęśliwie machając rączkami. Niespodziewanie zauważasz TO, ten jeden szczegół w ogóle nie pasujący do twoich oczekiwań. Postanawiasz to zignorować, trochę się zezłościsz, powiesz swojemu towarzyszowi, że w książce było inaczej i ci przejdzie. Jeszcze wtedy nie wiesz, że twoja podróż małym różowym wagonikiem przerodzi się w horror. Zaczynasz zjeżdżać w dół, a w filmie wszystko się psuje(obiecałam sobie, że nie będę tu używać wulgaryzmów). Kim jest ta postać?... CO ONI ROBIĄ, CO TO ZA MIEJSCE, PRZECIEŻ JEGO NAWET NIE MA W TEJ CZĘŚCI!
No i wszystko, o czym marzyłeś, idzie się je...
Cóż, oglądasz dalej tą tragedię, a twoje serce szlocha. Ciągle wypatrujesz tego płomyka nadziei, który wskazywałby na to, że twoja kolejka wróci na dobry tor, a film znów będzie zgadzał się z książką. Może wiesz, może nie, ale w tej chwili twórcy tej ekranizacji śmieją się z ciebie.
Pojawiają się napisy końcowe. Teoretycznie to koniec twojego koszmaru, ale doskonale wiesz, że jeszcze przez najbliższe dwa tygodnie będziesz chodził, narzekał przy swoich znajomych, wypisywał na różnych stronach, jak beznadziejnie spędziłeś te dwie godziny.
Pamiętaj, że słowa nic nie zdziałają, bo ludzie żądają dowodów.
Także teraz wypiszę kilka przykładów potwierdzających moją tezę różowego wagonika.
Oglądając „Złodzieja Pioruna” wszystko było w porządku, dopóki nasz seksowny Logan Lerman okazał się za bardzo seksowny i dorosły jak na dwunastolatka. No a potem wszystko się wali, w obozie nie ma domków, nie ma koszulek, herosi używają telefonów. Bądźmy szczerzy, to jeszcze z przymknięciem oka można by im wybaczyć, zagryźć zęby i oglądać dalej. Ale jednego nie da się wybaczyć, jednego nigdy się im nie wybaczy. Jak, pytam się jak, mogli zrobić z Annabeth brunetkę. Wiecie co, mam gdzieś fabułę tego filmu, wiek bohaterów, nawet pominięcie Afrodyty i Aresa, ale na bogów, dlaczego ona nie jest blondynką. „Morze Potworów”, rozluźniamy się, Annabeth jest blondynką, farbowaną, ale jest. Cóż, jak to jest, że wraz z kolorem włosów zmienił się jej iloraz inteligencji? Niech ktoś mi wytłumaczy, dlaczego córka ATENY, powtórzę, Ateny wychodzi na głupszą od Tysona? TYSONA!
Dobra, kolejny przykład.
„Dary Anioła: Miasto Kości”
Tutaj wagonik zaczyna lecieć w dół, gdy Nocni Łowcy(nie mam przy sobie książki, by sprawdzić dokładnie na co to polowali, więc mi wybaczcie) pokonują swojego przeciwnika na samym środku parkietu. Drobna zmiana, to da się wybaczyć. Akcja toczy się dalej, jest okay, więc nawet nie krzyczysz. Przychodzi sama końcówka, a ty masz ochotę rzucić książką w monitor, oh, gdybyś tylko było wydanie w grubej okładce!
Cóż, chociaż aktorów wybrali niczego sobie.
Następnej części nie ma, nie płaczesz, bo w sumie i tak była nudna. Wchodzisz na Facebook'a i czego się dowiadujesz? Będzie serial.
Muszę przyznać, że o ile „Miasto Kości” było znośne, to „Shadowhunters” można zaliczyć do istnej masakry, szczególnie pod względem fabularnym. #Trzeba się poprawić, serial to adaptacja, ale dla mnie to nadal mały różowy wagonik).#
O „Wiernej” nie będę się wypowiadać, bo jak już pisałam, nie chcę używać wulgaryzmów.
Tak jak to przedstawiłam, emocjonalny rollercoaster.
W tym wszystkim najciekawsze jest to, że nie ważne jak bardzo ekranizacja nie jest ekranizacją, nieważne ile razy reżyser wbije ci nóż w plecy, ty i tak oglądniesz ten film ponownie. Bo zaczynasz traktować to jako inną historię, która wcale nie musi odtwarzać książki, tylko być osobnym epizodem. I jeśli patrzysz na te wszystkie historie z tej strony, są naprawdę dobrymi filmami.

Jak podsumować pojedynek „Ekran vs Strona”? Najlepiej w ogóle tego nie robić.